Red. Czy sądzi Ksiądz Profesor, że na mapie nowożytnej myśli filozoficznej wyraźnie zarysowuje się obszar filozofii protestanckiej?
Jeżeli spojrzymy na nowożytność, to możemy o czymś takim powiedzieć, ale w filozofii ponowożytnej czy ponowoczesnej pojęcia „filozofia protestancka” nie jesteśmy już w stanie odnaleźć. Wydaje mi się, że we współczesnej debacie, w związku z przemianami w zsekularyzowanym świecie, mamy do czynienia albo z filozofią religijną jako taką, albo z filozofią uprawianą z pozycji stricte racjonalnych, nieodwołującą się do elementu religijnego. Ostatnio pojęcie to pojawiło się chyba wraz z Paulem Tillichem, potem jeszcze Paul Ricoeur nawiązywał do tradycji protestanckiej, ale bardziej już wpisał się w tradycję filozofii religijnej. Wśród najważniejszych myślicieli obecnej debaty filozoficznej, niestety, nie jestem w stanie wskazać ani jednego, któryby wprost odwoływał się do filozofii protestanckiej.
To strata czy konieczność wynikająca z ducha czasu?
Myślę, że to drugie. Mamy do czynienia z polaryzacją – filozofia staje się dziedziną rozumu i ściśle rozumowych argumentacji, a teologia pozostaje samodzielną dyscypliną, kroczącą własną drogą, w ramach postmodernistycznego społeczeństwa, w którym żyjemy. Współżyją pokojowo, w tolerancji, proponują różne systemy wartości. Teologia nie poddaje się, proponuje swoją wizję świata i – akceptując inne możliwości – nie narzuca paradygmatowi filozoficznemu obowiązku odwoływania się do kategorii Objawienia Bożego. Właściwie jest tak już od czasów kantowskich… To Schleiermacher zauważył, że religia nie jest ani etyką, ani filozofią, lecz ma swoją drogę. Drogi filozofii i religii w pewnym momencie po prostu rozeszły się. Oczywiście, są myśliciele, którzy nawiązują w swych dziełach do wartości religijnych. Spośród współczesnych filozofów wskazałbym tu Richarda Swinburne’a, który pokazuje, że świat religijny jest światem racjonalnym, ale nie w kategoriach protestanckich czy katolickich, czy jakichkolwiek innych. Religijność jest tak samo racjonalna jak ateizm lub agnostycyzm.
Aż tak?
Aż tak, a może teizm jest nawet bardziej racjonalny…
…a czy można w ogóle można mówić o polskim dorobku teologicznej myśli protestanckiej?
Teologicznej tak, bez wątpienia. Przywołałbym tutaj postać ks. Witolda Benedyktowicza, który wpisał się w dyskusję europejską. Nie jest on luteraninem – to zwierzchnik Kościoła Ewangelicko-Metodystycznego w Polsce, superintendent tego Kościoła, Prezes Polskiej Rady Ekumenicznej, bardzo oryginalny teolog, który w twórczy sposób odwołał się do dziedzictwa Karla Bartha i przeniósł je na grunt polski.
Brał udział w międzynarodowej debacie, może bardziej po tej stronie żelaznej kurtyny niż po tamtej, ale również w RFN, w Holandii był postacią znaną. Wskazałbym również ks. Wiktora Niemczyka, który był nazywany w środowisku polskim homo religiosus. I może tego środowiska zdecydowanie nie przekroczył, ale wziął udział w pojednaniu polsko-niemieckim, jako jeden z pierwszych, znacznie wcześniej niż pomyśleli o tym biskupi Katoliccy. Wiktor Niemczyk i ze strony niemieckiej Hans Joachim Iwand z Bonn (była to ówczesna siedziba rządu RFN) podjęli wymianę listów. Fakt ten jest mało znany, ale naprawdę godny podkreślenia, właśnie w kontekście dokonań europejskich.
To znaczy, że myśl teologiczna w Kościele ewangelicko-augsburskim była wypierana przez inne problemy?
Polscy teologowie przez długie lata nie mieli możliwości brania bezpośredniego udziału w debacie światowej. Wspomniany ks. Wiktor Niemczyk prowadził zajęcia ze Starego Testamentu, z historii religii, z filozofii religii, z dogmatyki, z etyki, z wszystkiego praktycznie, co jest możliwe w ramach teologii, i nie miał możliwości, aby koncentrować się na tych motywach, które były omawiane przez ówczesny świat zachodni. Myśmy żyli innymi problemami. Dotyczy to praktycznie wszystkich teologów z krajów tzw. byłego bloku wschodniego. Tu były inne problemy, których nie dyskutowano na łamach wielkich periodyków Niemiec, Austrii czy Stanów Zjednoczonych. Nasi poprzednicy próbowali ratować Kościół ewangelicki w walce z ateizmem, z komunizmem, z problemami wewnętrznymi Kościoła w Polsce, dosłownie zdziesiątkowanego po drugiej wojnie światowej, szukającego swojej nowej tożsamości, swojego miejsca w społeczeństwie. To bez wątpienia zdominowało refleksję teologiczną. Tutaj dyskusja z bultmanizmem czy postbultmanizmem schodziła na plan dalszy. Inne były problemy…
…mogłabym prosić o wyjaśnienie, czym jest „postbultmanizm”?
To nurt w teologii ewangelickiej odwołujący się do myśli Rudolfa Bultmanna, który stwierdził, że historyczna postać Chrystusa nie ma znaczenia dla wiary. Natomiast postbultmanizm próbował wskazać, że historyczny Jezus jest relewantny dla religii chrześcijańskiej i nie można Go ignorować. Nie można opierać się tylko na wierze popaschalnej, powielkanocnej. Trzeba szukać Jezusa, Jego słów, Jego czynów i wskazywać na główne motywy wiary bezpośrednio w Jego działaniu. Nie jest więc tak, że Jezus, jakiego znamy, jest produktem wiary prazboru. Jezus z Nazaretu jest rzeczywistością, do której bezpośrednio się odwołujemy w naszym przeżywaniu wiary, w naszym rozumieniu świata. Takie byłyby założenia postbultmanizmu w największym uproszczeniu, a hermeneutyczna wizja teologii też odwołuje się do tej tradycji – pokazuje, że wiara chrześcijańska powinna przede wszystkim pomagać w rozumieniu świata…
…to bardzo ogólne…
Bardzo ogólne, ale chodzi o to, że celem teologii nie jest omawianie poszczególnych dogmatów, poszczególnych atrybutów Boga etc. Powinna ona przede wszystkim być sposobem na zrozumienie ludzkiego świata. Bultmann mówił, że w Biblii każde zdanie o Bogu jest zarazem zdaniem o człowieku – to jest ta tradycja, którą Bultmann rozpoczyna hermeneutyczną wizję teologii.
W Biblii więc przede wszystkim odnajdujemy prawdę o sobie samych, a wszystkie kwestie tradycyjnej dogmatyki, czyli atrybuty Boga, relacje wewnątrz Trójcy, Bogoczłowieczeńtwo Jezusa, schodzą na plan dalszy.
Czy ta wizja, o której Ksiądz Biskup przed chwilą mówił, znajduje odbicie we współczesnym życiu Kościoła?
Jak najbardziej.
W tekstach kazań?
Bezwzględnie tak. Jest wielu kaznodziejów, którzy mówią, jak rozumnie żyć, jak odnajdywać się we współczesnym świecie i nie odtwarzają tylko wydarzeń z historii. To ogromna przemiana w kaznodziejstwie ostatnich… myślę… piętnastu lat. Chodzi o skoncentrowanie się na pytaniach słuchaczy, na wsłuchanie się w drugiego człowieka, a nie o mówienie ex catedra. Mówimy do człowieka, o człowieku, z człowiekiem… Kiedy spojrzymy na wiele kazań z lat 60-tych, 70-tych, to można mieć wątpliwości, z którego wieku pochodzą. Natomiast kazania nurtu hermeneutycznego są bardzo silnie osadzone we współczesności.
Czy to jeszcze „nowinka”, czy już tendencja obecna w polskim kaznodziejstwie?
Czy również Pani to zauważa?
Raczej pytam…, bo – szczerze mówiąc – wyraźnej tendencji nie zauważam…
A dla mnie jest to ewidentny powrót do Reformacji. Luter mówił, że kaznodzieja musi odpowiadać na pytania swoich słuchaczy. Gdy wrócił z Wartburga i zobaczył, co się dzieje z nowo powstałym Kościołem, dzień w dzień w kościele miejskim w Wittenberdze próbował ostudzić umysły, uspokoić ludzi i „przemówić im do rozumu”. I o to samo chodzi dzisiaj – aby kaznodzieja próbował rozwiązywać problemy swoich słuchaczy.
Można więc pogodzić objaśnianie danego tekstu biblijnego z odpowiedzią egzystencjalną?
Oczywiście, tak. Wychodząc od tekstu – tekst biblijny jest tutaj kluczowym – trzeba szukać odpowiedzi na pytania, które stawiamy. Tekst biblijny pomaga zrozumieć rzeczywistość, dzięki niemu docieramy do prawdy o samych sobie.
Czy ukazała się dotychczas książka, która zawiera właśnie taki zbiór kazań?
Myślę, że kazania ks. dra Dariusza Chwastka są taką próbą. Uważam, że ten motyw realizują.
Jeśli można jeszcze na chwilę wrócić do filozofii… czy nasze środowisko nie jest zbyt wyciszone w sferze popularyzacji myśli protestanckiej? Podam przykład: wydaje mi się, że największe zasługi w spopularyzowaniu myśli Kierkagaarda w Polsce miał ks. Józef Tischner…
W pewnym etapie tak, a później bez wątpienia prof. Karol Toeplitz stał się wielkim popularyzatorem Kierkegaarda. Ostatnio przetłumaczył ogromną książkę „Nienaukowe zamykające post scriptum” – składam wielkie gratulacje – która zawiera bardzo wiele elementów religijnych. Lecz generalnie, jeśli chodzi o teologię i myśl protestancką większość tłumaczeń ukazała się po stronie katolickiej, a nie naszej…
…otóż to…
…tłumaczono tam i Tillicha i Ricouera i Bonhoeffera nawet, nie zapominając o Pannebergu. Tak, te teksty ukazały się w katolickich wydawnictwach.
To wynika z naszej bierności czy ze szczupłości środków?
Wynika to z tego, że jesteśmy tak małym Kościołem, mamy tak małe środki, a więc i możliwości. Również nasze zasoby ludzkie są bardzo ograniczone. Jesteśmy (w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej) jedynym fakultetem teologicznym, mamy pięć teologicznych katedr, a więc ok. dziesięciu pracowników naukowych na fachowym szczeblu, podczas gdy katolicy mają takich fakultetów kilkanaście, oprócz wielu seminariów duchownych. Są taką siłą. Jeśli ktoś z tego grona szuka nowych motywów teologicznych, nowych inspiracji i odnajduje je właśnie w literaturze ewangelickiej, staje się „promotorem” wielkich ewangelickich teologów i filozofów.
To pięknie, że tak się może złożyć, ale mam wrażenie (znów wracam myślą do Kierkegaarda), że z powodu takich właśnie interpretatorów i okoliczności popularyzacji, jak chociażby sesje naukowe organizowane np. przez Papieską Akademię Teologiczną, nie widać olbrzymiego wpływu protestantyzmu na tę myśl filozoficzną…
Rocznie odbywa się w Polsce kilkadziesiąt, a może znacznie więcej sympozjów i konferencji teologicznych. Jak powiedziałem, jest nas czterech, pięciu ewangelików zajmujących się obszarem styku filozofii i teologii. Nie jesteśmy w stanie przygotować kilkunastu solidnych referatów i głosów w dyskusji na wszystkie te konferencje, sympozja, seminaria – po prostu jesteśmy jednym fakultetem, który stara się, jak tylko może, brać udział w ogólnopolskiej dyskusji. I jeszcze jedno: staramy się też uczestniczyć międzynarodowej dyskusji, w zagranicznych konferencjach. W obecnych geopolitycznych realiach nasze zasoby ludzkie są takie, a nie inne… bo w 1945 roku zmieniła się zupełnie polska mapa religijna. Ze społeczeństwa, które przez kilkaset lat było wieloreligijne, wielowyznaniowe, multikulturowe, staliśmy się monolitem. Wszyscy „inni” – prawosławni, żydzi, my – znaleźli się w zupełnie nowej sytuacji, w której trzeba było ratować, co się da. W dużej mierze w dalszym ciągu funkcjonujemy jako Kościół diaspory i w konsekwencji stanowimy ok. 0,2 % społeczeństwa, co łatwo przenieść na grunt nauki – stanowimy 0,2-0,5% sił naukowych w Polsce, również w humanistyce. Nasz, mówiąc „po amerykańsku” impact factor, czyli współczynnik oddziaływania, jest taki, a nie inny.
Poniekąd w związku z tym, chciałabym zapytać, jak określiłby Ksiądz Biskup różnicę w sytuacji Kościołów ewangelickich, a zwłaszcza Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w czasach II Rzeczpospolitej, w PRL-u i po transformacji ustrojowej?
Kościół luterański w okresie II Rzeczpospolitej szukał swego miejsca w społeczeństwie. Szukał i około 1936 roku wydawało się, że odnalazł. Jednak nie do końca. Ścierały się dwie siły: jedna, związana z ks. biskupem Juliuszem Bursche, propagująca polonizację Kościoła i druga – skupiająca przeciwników tej wizji. Te siły ścierały się również podczas drugiej wojny światowej. Dopiero po wojnie wyłonił się nowy profil Kościoła – problemy narodowościowe praktycznie zeszły na dalszy plan, a chodziło o to, żeby ratować, co się da. Jest taka słynna książka niemieckiego autora Friedhelma Borggrefe „Polscy protestanci między czerwonym bratem a czarną siostrą”, mówiąca o sytuacji naszego Kościoła w PRL-u. Ujęto to tak, że zostaliśmy ściśnięci między dwoma żywiołami, między z jednej strony – Kościołem katolickim, który nie traktował nas jeszcze jako ekumenicznego partnera (nie łudźmy się, ekumeniczne otwarcie nastąpiło około lat siedemdziesiątych, raczej nawet osiemdziesiątych) i z drugiej – represyjnym państwem komunistycznym, z programem ateizacji społeczeństwa, któremu też nie zależało na tym, żeby Kościół ewangelicki w Polsce się rozrastał i kwitł. Praktycznie państwo czyniło wszystko, żeby nam życie utrudnić. To ściśnięcie, w jakim się znaleźliśmy w latach 1945 – 1989, spowodowało, że żyliśmy w syndromie oblężonej twierdzy. Dotyczyło to pracy teologicznej, pracy młodzieżowej… wszelkich pól działania. Przede wszystkim staraliśmy się bronić, a „na zewnątrz” mogliśmy wyjść dopiero po roku 1989. Wówczas Kościół zaczął brać udział w kształtowaniu imprez kulturalnych, w dialogu ekumenicznym, w otwarciu na świat. Nasze kościoły przestały być otwierane tylko na nabożeństwa, stały się miejscami dla koncertów, wystaw artystycznych, sztuk teatralnych. Było to możliwe dzięki nowemu postrzeganiu roli Kościoła w społeczeństwie. Teraz chodzi nie tylko o to, aby zapewnić naszym wiernym nabożeństwo, chrzest, konfirmację i pogrzeb… Staramy się rozszerzyć ofertę społeczną i kulturalną… Są to trzy różne Kościoły, działające w trzech różnych rzeczywistościach. Niestety, 1939 rok zniszczył cały plan biskupa Burschego, plan, którego nie można odbudować, bo mamy już inny świat. Jesteśmy Kościołem nie kilkuset tysięcy czy prawie miliona ewangelików w Polsce, lecz mniejszością – wszyscy protestanci w Polsce to ok. 100 tys. obywateli Rzeczpospolitej.
Jaka jest kondycja tej społeczności?
Kondycję najlepiej można opisać patrząc z zewnątrz. Tym, którzy są wewnątrz, trudno mówić obiektywnie. Moim zdaniem, ta kondycja – gdy spojrzy się na większość naszych parafii – jest bardzo dobra. Mówię nie tylko o naszej diecezji, ale o całym Kościele. Wiele inicjatyw podejmują duchowni, świeccy, pojawia się wiele pomysłów na życie Kościoła w społeczeństwie. Z pewnością wyszliśmy z oblężonej twierdzy – to jest wielkie osiągnięcie ostatnich dwudziestu lat. Jesteśmy teraz Kościołem zupełnie inaczej widzącym swe miejsce w społeczeństwie niż w latach osiemdziesiątych.
Bardzo zmieniła się struktura demograficzna, socjologiczna naszej społeczności…
To prawda…
Straciliśmy Mazurów, Słowińców… Czy nie było wyjścia? Czy nie można było temu w żaden sposób zapobiec?
Odpowiedź na to pytanie raczej przekazałbym historykom. Nie jestem w stanie rzetelnie, w sposób zobiektywizowany, przeprowadzić takiej analizy… Czy mogliśmy jeszcze kilka tysięcy Mazurów uratować…? Pewnie tak, kilka tysięcy tak, ale całości nie byliśmy w stanie. Władze komunistyczne zrobiły wszystko, by tę ludność stamtąd usunąć. Zbyt silne jednak było to oblężenie i także drugie, o którym wspomniałem. W latach 60-tych, 70-tych na Mazurach przejmowano kościoły ewangelickie siłą. Nie pomagano tym ludziom.
Wiele czynników złożyło się na to, że Mazury przegraliśmy.
Z boleścią to mówię, bo mój dziadek służył jako duchowny na Mazurach, od 1950 roku do śmierci – do 1972 roku. Babcia mieszkała tam do 1990 roku. Spędzałem u nich wakacje. Wszystko to rozgrywało się na moich oczach – jako dziecko widziałem pełny kościół, potem już tylko garstkę ludzi, później kościół odebrano. Została historia… Są to sprawy bardzo bolesne, niestety, nieodwracalne, dlatego nie chciałbym tutaj wdawać się w rozrachunki „kto jest winny po stronie kościelnej, że tak się stało”. Może należy uznać, że byliśmy ofiarami wielkiego historycznego walca, który nas po prostu w niektórych miejscach przejechał.
Rozumiem…, a etos protestancki, na który często, w różnych sytuacjach, lubimy się powoływać, to mit czy jednak jeszcze jakiś byt naszej rzeczywistości?
Mit, który wciąż oddziałuje – tak bym to określił. Dla etyki ewangelickiej ma on charakter mitu założycielskiego. W wielu wypadkach jest jeszcze bardzo żywy, ale już nie stanowi pewnej teorii teologicznej. Przed laty zupełnie inaczej patrzyliśmy na wartość pracy, na obowiązek pracy. Dziś mamy do czynienia z rosnącym bezrobociem i wszystko na to wskazuje, że w coraz bardziej zindustrializowanym i zinformatyzowanym społeczeństwie będziemy mieli do czynienia z permanentnym bezrobociem. Nie przypuszczam, że rządy europejskie czy rząd amerykański będą w stanie wygenerować nowe miejsca pracy tak, aby zapewnić pracę dla 90 % społeczeństwa. Raczej będzie coraz trudniej. Trzeba więc ten etos przewartościować i ukazać go w zupełnie nowym świetle.
Etos protestancki bywa tez rozumiany jako pewna suma postaw etycznych, które określają naszą ewangelicką tożsamość. To mit czy nadal rzeczywistość?
Tak, etos protestancki najczęściej kojarzy się z etosem pracy, a nasz etos ewangelicki jest etosem zaangażowania, nowoczesnego patrzenia na świat i to nie jest mit, lecz nasza propozycja wobec świata.
I nasza praktyka życiowa?
No, z tym bywa różnie, jak ze wszystkim. Myślę, że w dużej mierze jeszcze tak.
I określa naszą tożsamość?
Sądzę, że dla wielu ludzi jest w dalszym ciągu punktem odniesienia dla własnych decyzji i działań życiowych.
Czy zgodziłby się Ksiądz Biskup z opinią, że żyjemy w czasach zmierzchu autorytetów?
Niestety, tak. Ostatnio coś na ten temat napisałem. Wkrótce ukaże się artykuł, jest złożony do druku.
Proszę podać adres bibliograficzny.
Ten tekst ukaże się w „Roczniku Teologicznym ChAT”. Tak, żyjemy bez wątpienia w epoce zmierzchu autorytetów.
Czy stwarza to szansę dla Kościoła, czy też Kościół zmierzcha wśród innych autorytetów?
Zmierzch dotyka wszelkich autorytetów – i instytucji władzy, i nauki, i teologii, i również Kościoła. Współcześnie obserwujemy raczej pozytywne przykłady lokalnych liderów, a nie globalnych. Mamy wspaniałych liderów duszpasterzy, działaczy społecznych, którzy rozwijają różne formy życia kulturalnego, a tych wielkich, którzy trafiliby do panteonu, chyba dzisiaj brak. Poza tym media uwielbiają wyszukiwać negatywne strony każdej osoby, która się wyróżnia. Media żyją z sensacji, dlatego szukają jej nawet tam, gdzie jej nie ma.
Czy pamięta Ksiądz Biskup szczególne wydarzenie, które miało wpływ na wybór drogi życiowej?
Takich wydarzeń jest wiele. Są ludzie, którzy doznali jakiegoś jednorazowego nawrócenia, jak apostoł Paweł, czyli Saul z Tarsu, droga innych wiedzie przez różne spotkania, przez takie punkty, które zmieniają spojrzenie na świat. Dla mnie wielkim punktem odniesienia był mój dziadek, wielokrotnie o tym mówiłem, i jego pionierska praca na Mazurach. Naprawdę głębokim przeżyciem była dla mnie konfirmacja, do której szczególnie się przygotowywałem. Około piętnastego roku życia wiedziałem, że chcę studiować teologię i filozofię, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem, w jakiej kolejności. Później – spotkania młodzieżowe też kształtowały moją duchowość. Te momenty wskazałbym przede wszystkim.
We współczesnym życiu religijnym – myślę o naszym Kościele – można zauważyć różne Modele pobożności – nabożeństwa, spotkania biblijne, ewangelizacja, również masowa – poprzez telewizję, mityngi dzięgielowskie… Który z tych modeli – zdaniem Księdza Biskupa – wymaga dziś szczególnego pielęgnowania?
Najmniej adekwatna dla polskiego społeczeństwa wydaje mi się ewangelizacja telewizyjna – to model amerykański, a Polacy, Słowianie są chyba przyzwyczajeni do bezpośredniego kontaktu z tym, który prowadzi do Boga. Natomiast nabożeństwo, spotkanie ewangelizacyjne, wielka ewangelizacja namiotowa – to są formy bezpośredniego oddziaływania, po których jeszcze możliwa jest bezpośrednia rozmowa. Każdy z nas jest inny, każdy potrzebuje innej formy współczesnej ewangelizacji, dlatego im szersza jest oferta, na płaszczyźnie parafialnej, diecezjalnej czy ogólnopolskiej, tym więcej ludzi mamy szansę przyprowadzić do Chrystusa…
…różnymi drogami…
Różnymi drogami – słowem drukowanym, słowem mówionym, a przede wszystkim w bezpośrednim spotkaniu z duszpasterzem, z kaznodzieją, z ewangelistą, w parafii czy na tygodniu ewangelizacyjnym…
…bez akcentowania czynnika wiodącego: emocjonalnego bądź intelektualnego?
Dokładnie tak. Są różne struktury osobowości – jedne bardziej emocjonalne, inne bardziej intelektualne, i dlatego powinniśmy docierać do ludzi różnymi drogami. Na pewno nie akcentowałbym ani jednego, ani drugiego czynnika. Szukałbym „środka”, jak najbardziej poszerzając ofertę różnych form życia parafialnego, aby każdy mógł odnaleźć swoją drogę.
Pozostając w kręgu „oferty”, która ma być wieloaspektowa, chciałabym powiedzieć, że polscy ewangelicy dotkliwie odczuwają brak czasopisma o tematyce społeczno-kulturalnej. „Myśl Protestancka” nie ukazuje się od lat, zniknął śląski „Ewangelik”, „Słowo i Myśl”… miejmy nadzieję, że zdoła się podźwignąć. Czy to jest, zdaniem Księdza Biskupa, poważny problem naszego środowiska?
Jest to poważny problem. Bardzo boleję nad tym, że „Ewangelik” – pismo Diecezji Katowickiej, w którym przez wiele lat byłem członkiem redakcji, przestało się ukazywać, ale rozumiem redaktora naczelnego, który już był tą formą pracy wyczerpany, po prostu zmęczony. Pismo ma to do siebie, że albo lokalny autorytet, wielki autorytet, „pociągnie” innych do dzieła, albo pismo upadnie. Mam nadzieję, że Wydawnictwu Augustana uda się reaktywować „Przegląd Ewangelicki” i ogromnie będę się cieszył, jeśli „Słowo i Myśl” znowu będzie miało takie oddziaływanie społeczne, taki impact factor, jak kilkanaście lat temu. Jest nam potrzebna dyskusja i naukowa, i teologiczna, historyczna, filozoficzna. Mam też nadzieję, że taką funkcję pełni dla naszego środowiska „Gdański Rocznik Ewangelicki”. Potrzebnych jest kilka pism – podkreślam – nie jedno, a dwa, może trzy tytuły o charakterze społeczno-kulturalnym, popularnoteologicznym, jakimi były „Przegląd Ewangelicki” i „Słowo i Myśl”.
Dobrze byłoby znaleźć takie łamy, na których można by wypowiedzieć stanowisko nasze – ewangelickie, protestanckie – wobec najbardziej palących problemów współczesności.
Oczywiście. Takie formy dyskusji są potrzebne. Jeszcze może warto wymienić tytuł „Warto” – czasopismo, które ukazuje się w Dzięgielowie, jest sprofilowane i odpowiada na bardzo ważne zapotrzebowanie w środowisku ewangelickim. Jak powiedziałem, pozostaje problem osoby, która „stanęłaby” za tytułem pisma i zapraszała, motywowała, prowokowała do dyskusji.
Jakie nadzieje Ksiądz Biskup wiąże z „Gdańskim Rocznikiem Ewangelickim” (GRE), jako, od niedawna, naczelny jego redaktor?
GRE obserwowałem od samego początku z ogromną nadzieją na jego Powodzenie, nie myśląc, gdy czytałem pierwszy numer, że tutaj się znajdę. Tak się, dzięki Bogu, zdarzyło. Miałem nadzieję, że GRE będzie stawał się forum dyskusji na wysokim merytorycznym poziomie filozoficznym, teologicznym i historycznym. Mam wrażenie, że z roku na rok pismo coraz bardziej taką misję wypełnia, a szczególnie w tym środowisku, w którym powstało. Z radością przyjąłem propozycję funkcji redaktora naczelnego GRE.
Oby ta misja powiodła się w pełni… Minęło parę miesięcy od objęcia nowych funkcji: proboszcza i biskupa. Jak Ksiądz czuje się w Sopocie?
W samym miejscu czuję się dobrze. Tym, co doskwiera, jest ogromna powierzchnia, jaką zajmuje nasza diecezja. Czasami trzeba jechać do jakiejś parafii siedem godzin w jedną stronę, żeby tam być dwie, trzy godziny i znowu wracać. Nie możemy się też spotykać jako księża tak często, jak to bywa w innych diecezjach. To uznałbym za największy problem, jaki odnajduję w tej mojej nowej służbie, obok braku czasu, bo zajmuję się i innymi rzeczami… A Sopot jest miejscem pięknym do mieszkania, jak i całe Trójmiasto.
W swoich pracach naukowych zajmuje się Ksiądz Profesor przede wszystkim etyką. Czego dotyczą prace naukowe, które Ksiądz teraz prowadzi?
Ostatnio odchodzę od etyki trochę bardziej w stronę problemów na styku dogmatyki i teologii fundamentalnej, kwestii interpretacji świata, w którym żyjemy i w stronę dyskusji z pewnymi tezami filozofów, podobnie jak to widzieli Tillich czy Ricoeur. Najkrócej i szczerze mówiąc, styk teologii i filozofii jest mi teraz najbliższy.
Jakich publikacji możemy wypatrywać wkrótce?
Artykuł, który ukazuje się w tym numerze, dotyczy wspólnoty pastoralnej, poszukiwania miejsca obecności Kościoła w społeczeństwie i stanowiska wobec świata. Wspomniany już artykuł, który będzie w „Roczniku Teologicznym ChAT”, mówi o tym, co Kościół ma do zaoferowania społeczeństwu. Te dwa teksty dały mi ostatnio najwięcej naukowego spełnienia.
Jak w tym ogromie obowiązków – parafialnych, diecezjalnych, akademickich – znajduje Ksiądz czas dla najbliższych, dla żony, córeczki?
Raczej trzeba by je prosić o ocenę. Robię wszystko, żeby być z rodziną jak najwięcej, by spełniać się w tym, do czego człowiek jest przede wszystkim powołany, czyli do bycia w rodzinie, do bycia ojcem, mężem, synem – o tym też nie można zapominać – bratem, wujkiem… Jest to trudne również ze względu na odległości. Przyjechaliśmy do Sopotu jako rodzina tylko w trójkę. Nie mamy tutaj nikogo bliskiego…
…ale przyjaciół już tak…
Przyjaciół tak, niemniej rodzina jest wartością, do której człowiek zawsze chce się odwołać, a przy tych odległościach, przy tym stanie dróg i kolei w Polsce, są problemy z częstszymi spotkaniami.
Życzę zatem jak najwięcej okazji do tych spotkań. A czy jest czas na hobby?
Poproszę następne pytanie.
A gdyby czas był?
Gdyby czas był, to chciałbym powrócić do swoich dawnych pasji, do tenisa na przykład, chciałbym poświęcić więcej czasu muzyce i w niej zrealizować pewne niespełnione marzenia. Ale myślę, że na to jeszcze przyjdzie czas. Warto by powrócić do jeżdżenia na rowerze, są tutaj tak piękne tereny. No, na narty jest daleko…
…nieprawda…
Wiem, jest wyciąg w Sopocie na Łysej Górze.
Nie tylko w Sopocie, również na Kaszubach i koło Elbląga.
Słyszałem i mam nadzieję, że na ten malutki wyciąg w Sopocie uda mi się dotrzeć.
Gdyby rozmarzyć się na chwilę, trawestując słowa Wyspiańskiego: „Kościół nasz widzę ogromny”…
…albo słowa Martina Luthera Kinga I have a dream… Marzyłaby mi się realizacja projektu biskupa Burschego – byłby to duży stabilny Kościół, który ma silne oddziaływanie w społeczeństwie.
A w naszych realiach?
Zależałoby mi szczególnie na tym, aby iść w kierunku podjętym na początku lat dziewięćdziesiątych i dążyć, wbrew sekularyzacji, wbrew demografii, do tego, abyśmy byli Kościołem nie kurczącym się, lecz takim, który stopniowo i systematycznie wzrasta.
Nie tylko liczebnie.
Tak, może to minimalistyczna wizja, ale wydaje mi się realnym marzeniem, a nie marzycielstwem.
Czego Księdzu Biskupowi powinniśmy życzyć na najbliższy rok? Jakie plany wspierać naszymi modlitwami?
Nie chciałbym podpowiadać. Prosiłbym przede wszystkim o modlitwę, bo to jest każdemu z nas najbardziej potrzebne.
Bardzo dziękuję.
Rozmawiała Maria Drapella
Gdański Rocznik Ewangelicki, 2011